2 godziny busem z Saigonu i jestem w Vung Tau. Kierowca jechal jak opentany. Jeśli zdejmowal reke z klaksonu to tylko po to żeby za sekundę znowu go wcisnąć. Szarpal tym samochodem, hamowal pulsacyjnie jakby jechal po sniegu autem bez absu, choć pewnie nigdy w zyciu po sniegu nie jezdzil. Sprinter z bardzo twardym zawieszeniem straszliwie skakal po dziurach. Polozenie glowy na zaglowku i zamkniecie oczu skutowalo po chwili tym, ze glowa bezwladnie leciala w ktoras ze stron. Tak czy inaczej kolo 20 jakos dojechal do celu.
Vung Tau to miasto około 140km od Saigonu nad brzegiem morza, do którego w weekendy przyjezdzaja Wietnamczycy z miasta. Tak się zlozylo, ze ja wyladowalem tu w poniedziałek, wiec miasteczko było prawie puste. Mnostwo wolnych pokoi w hotelach, ale mimo to trzymali ceny :) Pierwsza noc w hotelu przy samej plazy, ale bez klimy i neta, wiec rano przeniosłem się do innego już z tymi bajerami.
Jest cos jeszcze co mnie tu przyciagnelo. Mianowicie jest nim gigantyczny Jezus. Jako ze pochodze ze Świebodzina nie moglem sobie odpuscic okazji do porównania jego mniejszego brata. W przeciwieństwie do tego naszego ten stoi na calkiem konkretnej skale. Wylalem litry potu żeby się pod niego dostać.
Potem to co dotyczy morza, czyli pływanie w nim i jedzenie jego owocow. Nie jest tu jakos specjalnie tanio jak na Wietnam. Może wlasnie dlatego, ze jest to miejscowość turystyczna. Tak przynajmniej podejrzewam.