Rano jeszcze w Vung Tau wykapalem się w morzu, prysznic i do Saigonu. W Saigonie żeby dojechać do interesującej mnie stacji musialem się przebic na drugi koniec miasta. Zakupilem bilet do Can Tho, które jest w delcie Mekongu i po niecałych 4h jestem na miejscu. Tak czy inaczej caly dzien przesiedziałem w busach. Troche czuc zmeczenie, tym bardziej, ze zamiast taksy postanowiliśmy się przejść z buta z plecakami 3,6km :)
Jest godzina 22, przeszliśmy się jeszcze zrobić rozpoznanie terenu. Po raz setny powtorze się, ale nie daje mi to spokoju. Dlaczego tutaj nie ucza (albo ucza tak miernie) angielskiego?!?!?! Mlodzi ludzie nic nie kumaja, dziewczyny tez nie. Robia tylko słodkie oczy, widać, ze się starają zrozumieć. Ale za nic nie idzie im wytlumaczyc o co chodzi nawet uzywajac tak prostych zwrotow jak „I love you” albo „merry me”
Nie pospalem za długo, bo o 5 pobudka żeby zdazyc na tripa do targu wodnego o swicie. Wynajelismy lodke z lokalna panią kapitan i poplynelismy wzdloz rzeki ok. 6km. Spodziewalem się czegos więcej jeśli chodzi o ten targ, ale nie zaluje, ze się tam wybrałem. Można było zobaczyc jak wygladaja domki zbudowane przy samej rzece czego z ladu nie mialbym okazji zrobić. Spowrotem zamiast glownym nurtem poplynelismy kanalami. Czego w tej rzece nie ma.. Nawet jakiś pies/swinia dryfowal (zakładam, ze od kilku dni, bo caly bialy, spuchnięty i muchy na nim siedziały). Kilka razy kobieta musiala zdejmować foliowki i stare majtki ze sruby. Widoki przednie, prawdziwy Wietnam. Biedny, nieturystyczny. Dobrze jest cos takiego zobaczyć żeby stworzyć w glowie jakiś obraz calosci, a nie tylko takie miejsca jak Sajgon czy Ha Noi.