Drugie największe miasto w Kambodży - 140 000 mieszkańców. Mimo to przypomina raczej dużą wioskę. Tak naprawdę przyjechałem tutaj i dopiero na miejscu otworzyłem przewodnik żeby zobaczyć co tutaj można robić. No więc nie za dużo. W zasadzie miałem plan co do tego miejsca - wypożyczyć skuter i pokręcić się po okoliczny wioskach. Plan wykonałem :) W przewodniku wyczytałem, że są w okolicy jakieś świątynie. Wybrałem jedną z nich po wdzięcznej nazwie - Phnom Banan :D Ogarnąłem trasę i w drogę. Przykleił się do mnie szwajcar, którego poznałem w autobusie. Też nie miał planu, więc pojechaliśmy razem. Na miejscu okazało się, że trzeba wejść po 300 stopniach żeby dotrzeć na górę. No cóż. Przejechałem 30km, więc zaparłem się w sobie i wszedłem. A na górze zaskok totalny. 3 albo 4 wieże. Ale o dziwo ku mojemu zdumieniu, wbrew temu co mówiła nazwa - Phnom Banan - świątynia była zbudowana z kamieni. Bardzo się zawiodłem, zwłaszcza, że po drodze widziałem farmy bananów.
W drodze powrotej skreciliśmy w szutrową drogę. Mijaliśmy domy, pola i ludzi, którzy sądząc po ich minach mocno się zastanawiali co robi dwóch białasów na takim zadupiu. Dzieciaki też krzyczały 'hello' i machały bardziej niż zwykle :) Przejechaliśmy z 20km po takich dziurach, że głowa mała. Ale nasyciłem się widokiem pomarańczowej drogi i zielonych pól ryżowych. Kocham to połączenie kolorów.
Oprócz tego zjadłem 2 obiady żeby zbliżyć sie do wykonania dziennego budżetu. Niestety znowu mi się nie udało.
Wieczorem widzieliśmy jeszcze khmerskie wesele. Na środku ulicy. Ogrodzone miejsce, przed wejściem agregat prądotwórczy zagłuszał wszystko. Liczyłem, że ktoś podjedzie i zaprosi, ale tak sie jednak nie stało ;) a w szortach i sandałach sam nie chciałem sie tam pchać na siłę. Następnym razem!
Aha no i mocny makijaż na azjatkach wygląda bardzo kiepsko :D Ale sukienki mają bardzo ładne, to trzeba im przyznać.