Razem ze szwajcarem, który dołączył do mnie pojechaliśmy następnego dnia do Pursat. 50 000 wioski przy drodze do Phnom Penh. Nie ma tu nic oprócz bambusowej ciuchci i pływającej wioski. Do żadnych z tych atrakcji się nie wybraliśmy. Chociaż bambusowa ciuchcia nas przez chwile korciła, ale okazało się, że jest za późno żeby się na nią załapać. Zamiast tego przeszliśmy się po okolicy. Pogadaliśmy trochę z dziadkiem, który w latach 70’ mieszkał w Stanach i Kanadzie. Polecił nam jakiś bar i statek, który osiadł na rzece. Poszliśmy zobaczyć ten statek, wpierw zahaczając o market. Tutaj dziewczyny są ekstremalnie nieśmiałe. Ta, która powie ‘hello’ jest najwyraźniej najodważniejsza. Bo cała reszta tylko się śmieje gdy jedna z nich próbuje zagadać hehe
Znaleźliśmy ‘statek’. Nie był to prawdziwy statek, tylko sztuczna wyspa w kształcie statku na środku rzeki. Ktoś się napracował żeby stworzyć jakąkolwiek atrakcję turystyczną w ospałej wiosce. Hotele drogie i puste. Płaciliśmy 7$ za dwuosobowy pokój bez klimy, co w np. Siem Reap kosztowałoby około 5$. A porównując atrakcje w obydwu miastach Pursat wypada bardzo blado, wręcz biało.
Wieczorem poszliśmy do tego samego dziadka bo nie mogliśmy znaleźć baru. Jego bratanek zawiózł nas na motorku jakieś 3km od „centrum”. Pierwszy przystanek przypominał burdel – kilkanaście dziewczyn siedziało sobie na krzesłach za bramą, więc pojechaliśmy dalej. W zasadzie drugi też wiele się nie różnił haha Zdecydowaliśmy jednak zobaczyć co jest grane. No i okazało się, ze jest to karaoke-bar. Dosiadły się do nas 3 dziewczyny z czego 2 były grube. Nie były w stanie zrozumieć pytania ile kosztuje piwo, więc byliśmy trochę nieufni. Przyniosły jakieś jedzenie, ale byliśmy dopiero co po obiedzie, więc nie ruszyliśmy nic.
Cóż. Na trzeźwo nie śpiewam, więc szwajcar coś tam popróbował po angielsku i wietnamsku. Dobrze, że nie było tam nikogo z Wietnamu, bo mógłby się poczuć urażony :D Potem po paru piwach odbębniłem mój repertuar, który przerabiam zawsze przed wyjściem na imprezę w Polsce z moim kumplem. Jak zwykle, poszło mi rewelacyjnie.
Posiedzieliśmy ze 2h i postanowiliśmy się zwijać, bo nie znaliśmy ceny, a czas działał na naszą niekorzyść. No więc dziewczyny przyniosły rachunek na 38$ :D Szwajcar byłby w stanie zapłacić, ale ja zacząłem negocjacje, zwłaszcza, że policzyły jedzenie i jakieś dziwne rzeczy. Oczywiście wszystko napisane po Khmersku. Podliczyłem puste puszki i było 17 zamiast 19, jak było na rachunku. 1$ za piwo 0,33ml. Trochę dużo jak na Kambodżę. Dałem 12$, szwajcar też. Czyli około 25$. Powiedziałem, że więcej nie mamy, to jest nasza cała kasa. Mówili, że mogę zostawić w zastaw swój telefon i jutro zapłacić. Dobry pomysł! Dzięki, ale nie haha Kazali nam poczekać na zewnątrz. Nasz kierowca gdzieś pojechał. Siedzieliśmy ok. pół godziny, więc zaczynało się to robić nudne tym bardziej, że dyskusja była bezsensowna, bo nikt nie gadał po angielsku.
Otworzyłem przewodnik i po Khmersku zapytałem ochroniarza, „Does anyone here speaks English” – powiedział, że nie. Więc oczywistym dalszym krokiem było powiedzieć „See you later” co zrobiłem i wyszliśmy :D Z buta mieliśmy kawałek drogi, próbowaliśmy zatrzymać stopa. Jeden gość się zatrzymał, ale wiózł 6 osób w sedanie, więc choćbyśmy chcieli to nie mogliśmy się zabrać. Po drodze był jakiś dom i ludzie przed nim. Zapytaliśmy czy nas podwiezie do hotelu. Odpowiedź – nie :D Ok. To idziemy. Po 2 minutach podjeżdża ten sam gościu i mówi, że nas podwiezie. Pytamy za ile, mówi, ze nie ma problemu. Jak dojechaliśmy chcieliśmy mu dać dolca, ale nie chciał. W końcu ktoś porządny, kto nie chce nas okraść.
Następnego dnia o 6 rano dzwonił do mnie nasz kierowca. Nie odebrałem. Napiszę mu smsa jak dojedziemy do Phnom Penh :D
Z rańca wpadłem na genialny plan, żeby zamiast busem jechać do stolicy autostopem. Przekonałem szwajcara, zjedliśmy śniadanie, spreparowałem kartkę z napisem i poszliśmy łapać okazję. Chyba przez godzinę staliśmy i nic. Stwierdziliśmy, że nie kumają idei, bo uśmiechali się i pokazywali kciuki w górę, ale nikt się nie zatrzymał. Damn. Mieliśmy plan awaryjny – pojechać busem :D 200m od naszego miejsca był przystanek, więc żaden problem, ale liczyliśmy, że może się uda i będzie ciekawiej stopem.