Dzień 1
Już nawet się nie łudzę, że bus będzie jechał tyle ile obiecują. Tym razem 6h zamiast 4 z Phnom Penh do Sikanoukville. W Polsce podczas 5-godzinnej podróży PKP odchodziłem od zmysłów. Mój rekord Poznań-Łódź, 5,5h, myślałem, że umrę. Tutaj 8 godzin w autobusie to jak przejażdżka do sąsiedniej miejscowości. Zaprawiłem się w boju.
Dojechaliśmy na miejsce, wzięliśmy z dworca taksówkę do hotelu z dwiema francuzkami, które jechały z nami (dalej jeżdżę ze szwajcarem) autobusem. Mamy 3 minuty do plaży. Obadaliśmy zachód słońca i coś zjedliśmy. Plaża jest mega dobra. Nie za szeroka, ale woda czyściutka, nie ma tak dużo turystów, choć to najbardziej turystyczna miejscowość w Kambodży. Myślałem, żeby pojechać do Kampot jeśli tutaj będzie licho, ale jest bardzo fajnie, więc nigdzie nie będę jechał.
Dzień 2
Wypożyczyliśmy rowery i z francuzkami pojechaliśmy na inną plażę około 5km od naszej. Było trochę głazów jak na Seszelach, może nie tak okazałych, ale zawsze. Praktycznie nikogo na plaży.
Dzień lenistwa. Piwko, owoce i leżak. Rano kupiłem maskę do nurkowania, ale nic oprócz piasku, małych meduz i 2 centymetrowych rybek nie widziałem. Mimo wszystko fajnie sobie ponurkować. Woda jest niewiele zimniejsza od powietrza.
Wieczorem wróciliśmy przed zachodem słońca w nasze rejony i zjadłem na plaży barakudę na obiad. Mniam! Około 22 znowu poszliśmy na plażę wypić piwko, nie ma tutaj klubów, tylko puby. W ostatnim klubie spotkałem anglika, z którym imprezowałem w Phnom Penh 2 tygodnie temu. Rozdzielił się ze swoim kumplem i pracuje tutaj od tego czasu :D Nie dostaje kasy tylko darmowe drinki, pokój i jedzenie. Musi roznosić ulotki, czasem stanąć za barem, sprzedać jakieś bilety. Jest zadowolony :)
Dzień 3
Na wypożyczonym kajaku popłynęliśmy na wyspę. 50 minut wiosłowania po morzu daje w kość, ale w końcu się udało. Wysepka sama w sobie nieciekawa, bo ktoś się tam buduje, więc mnóstwo worków po cemencie, rusztowań, koparka. Ogólny syf. Ale za to pod wodą mała rafa i różne kolorowe rybki znane z Animal Planet. Glonojady, ryba w kolorach khaki, tęczy, czarne, niebieskie, w paski, w kropki itd. Żałuje po raz kolejny, że nie mam gopro. Byłyby fajne foty.
Po powrocie wróciliśmy na rowerach do hotelu i poszliśmy coś zjeść. Tym razem padło na tuńczyka z grilla, a godzinę później jako, że zostało coś z budżetu i byłem jeszcze trochę głodny krewetki, ośmiornice i barakuda. Palce lizać. Pomiędzy posiłkami skusiliśmy się jeszcze na homara. Sportowo-kulinarny dzień.
Wieczorem jeszcze rundka po mieście na rowerach. Miasto nie jest aż takie ciekawe. Mało się dzieje, jest stosunkowo mało turystów, ale jeszcze mniej lokalnych.
Dzień 4
Dzień tzw. optymalizacji kosztów, a dokładniej plaża, piwa, książka i 2 obiady. Tanio, a przyjemnie. Totalny chill-out.