Dopisało mi trochę szczęścia bo łóżka w sleeperze były podwójne z czego każde może 50cm, ale na miejscu koło mnie nie było nikogo więc było trochę wygodniej - chociaż i tak musiałem spać po przekątnej. Choć mimo to spało mi się wyśmienicie. Mój pierwszy raz w takim busie i na pewno nie ostatni. Nie dość, że nie traci się czasu w ciągu dnia to jeszcze nie trzeba płacić dodatkowo za nocleg.
Ok, kolejny weekend, a ja w Vientianie żeby ogarnąć wizę. Skąd ja to znam. Mimo to pojechałem z nadzieją, że tak jak w Phnom Penh strażnik mógłby wziąć paszport i położyć w tygodniu odpowiedniej osobie na biurku. Niestety gościu nic nie rozumiał. W poniedziałek znowu mają jakieś święto, więc wróce tu w koło wtorku. O tyle tutaj lepiej, że wiza jest gotowa na następny dzień, a nie trzeba czekać 4 dni jak w Kambodży. Dlaczego? Nie wiem.
Miasto średniawe, nic szczególnego nie ma. Mnóstwo watów, ale ile można oglądać to samo. Pojeździłem rowerem w kółko, zobaczyłem co tam się dało. Robi się coraz zimniej im bardziej na północ. W nocy temperatura spada do 13 stopni. Niedobrze, bo nie mam ciepłych ciuchów. Chyba nie zabawię tutaj dłużej niż to jest niezbędne.
Po południu poszedłem na basen z Holenderką i Angielką. Bez szału, ale naprawdę nie ma co tu robić. Spróbowałem laotańskiego jedzenia. Dają dużo liści, które zmieniają smak potraw, nie za bardzo mi to smakuje. Najgorsza azjatycka kuchnia póki co. W Kambodży też szału nie robiła, ale ta jest jeszcze gorsza.Może być tylko lepiej :D