Dzień 1
Dojechałem po 14 ,ale za to zdążyłem załapać się z jakąś ekipą na tubing. Teraz wiem, że w tubingu nie chodzi o tubing sam w sobie, ale o chlanie i imprezowanie. Darmowe shoty z lokalnej whisky pomagają w tym zadaniu. Nawet się nie zamoczyłem w rzece. Pogadałem trochę z ludźmi, potańczyłem, chociaż później nikt nie chciał już pić. Lipa, bo sami zachodni ludzie, żadnych lokalnych, nie za bardzo mi się to podoba. Muzyka różna. Od top40 przez trance do rocka.
W drodze powrotnej w tuk tuku (bo przecież rzeką nie przemierzyłem nawet metra) kolesie, na moje oko z Anglii, mieli małą przepychankę. Komicznie to wyglądało, ale jeden ziomek był tak nachlany, że nie rozumiał, że reszta próbowała mu pomóc, nawet zapłacić za transport do hotelu dla niego i jego dziewczyny, która ledwo żyła, zeby tylko zamknal gębę. W rezultacie po „lekkiej” przepychance wyrzuciliśmy go z tuk tuka i prawdopodobnie musiał nieść laskę do hotelu. Biedna dziewczyna, niczemu winna, ale co zrobić. Kolesiowi nie dało się nic wytłumaczyć.
Dzień 2
Nie mogę tutaj zabawić zbyt długo dlatego musiałem spiąć poślady i wstać na tyle wcześnie żeby zaliczyć parę atrakcji jednego dnia.
Na pierwszy ogień poszła Blue Lagoon oddalona może o 10km od mojego hotelu. Standardowo rowerek i pedałujemy. Góry tu mają pierwsza klasa. Coś jak Halong Bay tylko, że bez morza. Mnóstwo jaskiń. W jednej nawet w zeszłym roku jeden szwed zabłądził i znaleźli go dopiero po tygodniu, nie dał rady znaleźć wyjścia. Czemu się w sumie nie dziwie, ale o tym zaraz.
Woda w lagunie jak sama nazwa wskazuje niebieska i czysta. Pływają tam sobie nawet 25cm rybki. Na miejscu dowiedziałem się, że jest tam też jaskinia. A że musiałem zapłacić za bilet, który zawierał w sobie możliwość dojechania do Blue Lagoon i wejście do jaskini szkoda by było nie skorzystać. W pierwszej kolejności poszedłem do tej jaskini. Trzeba było się wdrapać po skałach ładny kawałek, ale było warto. Jaskinia to na pierwszy rzut oka ogromna jama z ołtarzykiem buddy w środku. Wychodząc z takiego założenia, że w każdym momencie mogę znaleźć wzrokiem wyjście, szedłem bezmyślnie przed siebie. Znalazłem jakiś tunel, przeszedłem na kuckach z 20m i dalej, wyposażony tylko w telefon (mam czołówkę, ale nie myślałem nawet wychodząc z hotelu, że będę przemierzać jaskinie), sobie zwiedzałem. Widoki niesamowite. Widziałem już kilka niebylejakich jaskiń, ale ta była chyba najlepsza. No dobra, ale ile można łazić po ciemnej jaskini z telefonem. Postanowiłem wrócić. No i problem bo korytarzyków okazało się więcej niż jeden. Każdy śliczny, ale żaden, z nich nie okazywał się tym, który prowadzi do wyjścia. Widziałem jakaś parę, która robiła zdjęcia, ale nie potrafili mi powiedzieć gdzie wyjście, więc ich olałem. Więc tak sobie krążyłem dobre 30 minut i zaczynałem powoli się denerwować :D Powaga. Nie chciało mi się już chodzić po tej jaskini, przede wszystkim dlatego, że gówno widziałem. W końcu zobaczyłem jakąś grupkę z latarkami i postanowiłem pójść na łatwiznę i dołączyć. Okazało się, że oni też niezorientowani , ale mają przewodnika. Ufff :D Szli jeszcze w głąb jaskini, więc chcąc niechcąc szedłem z nimi. A tam jeszcze lepsze widoki. Po 15 minutach rozładował mi się telefon i byłem bez światła. Jednak dobrze, że do nich dołączyłem.
Ok. Wyszedłem z jaskini i jazda do wody. Miejsce jak z obrazka, więc dobrze byłoby się wykąpać. Temperatura wody jak w jeziorze w Polsce wczesnym latem. Przeżyłem mały szok termiczny, bo nie tego się spodziewałem.
Dobra tyle jeśli chodzi o Lagunę. Wróciłem do miasta. Kupiłem sobie koszulkę i szorty, bo moje białe za szybko się brudzą i muszę się ich pozbyć. Przekąsiłem coś i na tubing. Plan był żeby w końcu spłynąć rzeką, bo jak to tak być w Vang Vieng i nie przerobić tubingu ani razu. Generalnie wszyscy znajomi mi doradzali żeby nie brać dętki tylko płynąć. Tak też zrobiłem. Woda ziiiimna! Ale jakoś dałem radę. Doczepiłem się do dętki 3 australijczyów, pogadałem trochę, dobiliśmy do baru i oni popłynęli a ja musiałem się jeszcze dogrzać.
Wieczorem wyszedłem kupić kanapki na poranny autobus i spotkałem ich w barze. Jedna z nich, azjatka, okazała się być 100% indonezyjką. Napisała mi co tam zobaczyć na Javie, bo mieszkała w Jakarcie przez pewien czas. Jednak dziewczyny z Indonezji są numer 1. Aha i Australijczyk dał mi ksywkę ‘Swimming Pole’ hahha :D W ich oczach chyba jestem hardkorowcem :D Dziewczyna mi mówiła, że jazda w Jakarcie motorem jest niebezpieczna, a gościu na to: ‘Daj spokój, on spłynął rzeką bez dętki’. Prawdopodobnie widzę się z nimi jutro w Vientiane. Mają dobić do mojego hostelu.