Dzień 1
Muszę się wrócić do Vientiane po wizę do Tajlandii. Problem w tym, że chce spędzić w tam jak najmniej czasu, ambasadę zamykają o 12, pierwszy normalny autobus jedzie o 9 rano, a czas podróży to ok. 4h. Jest jednak opcja - pobudka o 5tej, żeby zdążyć na pierwszy lokalny autobus. Wiedziałem, że może być nie za szybko, ale powinno być ok. Tak więc po 5 godzinach zatrzymywania się co chwilę żeby lokalni mogli wsiąść i wrzucić parę worków ryżu na pokład dojeżdżam. Zatrzymujemy się w centrum, więc nie muszę brać tuk-tuka do hotelu. Zrzucam rzeczy, przebieram się, biorę rower i jazda do ambasady. Po 3 godzinach sprawa załatwiona. W hotelu pół godziny po moim powrocie dojeżdżają australijczycy. Dobrze, że im zabukowałem pokoje, bo okazuje się, że wszystko zajęte kiedy pytają w recepcji nie mówiąc kim są. Idziemy coś zjeść i pokręcić się po mieście. Muszę się ostro skupić żeby zrozumieć co mówią, brzmi to dla mnie jak bełkot. Chyba po irlandzkim najcięższy dla mnie akcent.
Wytłumaczyłem im sprawy wizowe do Tajlandii i okazuje się, że też bedą potrzebować, więc zamiast zwiedzać okolice będą musieli ogarnąć wizę.
Dzień 2
Rano oni jadą do ambasady. Ja wstaję o normalnej godzinie, jem śniadanie i wracają. Idę z nimi coś zjeść a raczej się napić bo nie byłem głodny. Potem rowerami jedziemy po moją wizę i pokazuję im wszystkie atrakcje, które zrobiłem parę dni temu.
Dalej wracam kupić bilet na autobus do Luang Prabang na wieczór. Szkoda mi się z nimi żegnać. Na koniec uczę ich grać w makao, ale koleś z busa pojawia się dość szybko i nie mamy okazji skończyć, więc pewnie nie zakumali zasad w 100%. Ogólnie nie spodziewałem się, że tak fajnie spędzę czas w Vientiane.