O 4.30 bus się zatrzymał na autostradzie i ja jako jedyny wysiadłem. Reszta pojechała do Bangkoku. Zabrałem się do centrum z gościem motorem, bo z tego co mi pokazywała navi, było 6km drogi. Ja wybudzony z pięknego snu nie chciałem łazić po estakadach. No i jestem w centrum o godzinie 5. Otwieram plecak żeby wyciągnąć kurtkę, bo trochę zimno i widzę, że przegrzebali mi rzeczy w busie... Wszystko inaczej popakowane. Rzeczy, które zawsze są luzem wrzucone do reklamówki z ładowarkami. Kosmetyczka na wierzchu itd. Z tego co się zorientowałem zakosili mi resztki walut, które mi pozostawały z Malezji i Indonezji głównie. Około 50zł. Tajska frajernia. Najważniejsze, że dysk zewnętrzny został. Lipa trochę bo specjalnie tę kasę zostawiłem, żeby nie wymieniać forsy na lotniskach, żeby starczyło na dojazd do miasta.
No więc musiałem posiedzieć w zamkniętej restauracji do 7 aż otworzą wypożyczalnie rowerów. Miasto jest bardzo fajnie zbudowane. W samym centrum ruiny świątyń, a dookoła żyją ludzie, pracują i załatwiają swoje sprawy. Świątynie nie robią na nich żadnego wrażenia, wtopiły się w krajobraz i opatrzyły. Jest co pedałować, powierzchnia całkiem spora, a niektóre są rozsiane w bardziej odległych miejscach. Całe miasto było zalane przez powódź. Do jednej nie można było wejść. Widać na murach do jakiego poziomy sięgała woda. Ponad 3 metry jak nic. Teraz było już wszystko osuszone, ale prawdopodobnie chcą sprawdzić czy wszystko w porządku i może wyczyścić piasek ze ścian świątyń.
W Ayutthayi jest mnóstwo bezpańskich psów. Para francuzów, których spotkałem rano w tej restaracji mówiła mi, że jak szli do miasta otoczyła ich wataha 10 psów i nie mogli się ruszyć. Musieli wziąć taksówke :) Ja się uzbroiłem w kamień i przygotowałem nogę do wykopu przed wejściem do świątyń bo są ich tam całe stada.