Z lotniska odebrała nas Katja, akurat idealnie się zgraliśmy i przyszła jak wychodziliśmy z lotniska. Pojechaliśmy do centrum odebrać klucze od jej znajomego i później zrzucić plecaki do mieszkania. Ciepło, koło 26 stopni i słońce. Po szybkim prysznicu poszliśmy coś zjeść. Ryż z czarną fasolą, kurczak i surówka, nazwy nie pamiętam, ale całkiem smaczne.
Potem przeszliśmy się znowu do centrum, pooglądaliśmy budynki. Większośc jest takich nijakich, brzydkich, ale zdarzają się takie typowo kolonialne perełki.
Wieczorem trochę opróżniliśmy nasze zapasy alkoholowe wiezione z Polski, Katja dostała Soplice Orzech Laskowy bo kiedyś piła z jakimiś polakami. Ekipa się trochę skurczyła, odpadło 2 znajomych Katji i o dziwo Adam. Pojechaliśmy taksą na imprezę we 3kę. Elegancko, latynoskie hity, ktorych znałem tylko kilka, ale wszyscy śpiewają, tańczą. Jest klimat. Dziewczyny śliczne, co więcej pisać.
Rano wstaliśmy ok 10 i powoli się zebraliśmy do wyjścia. Pojechaliśmy do centrum, spacer ok 2km na dworzec i oczekiwanie na busa do Monteverde, ktory był co prawda o 14:30, ale w przewodniku napisali, że ma być problem z biletami i wypadałoby zarezerwować wcześniej. Zjedliśmy najdroższy obiad póki co w przydworcowej knajpie. Kupiliśmy bilety, więc wszystko zgodnie z planem. A już kombinowaliśmy nad innymi opcjami.