Przekroczenie granicy to trochę cyrk. Standardowo piecząka w jednym budynku, czekanie w 20 minutowej kolejce, wypisywanie druczku, który już się ra wypisywało przy wjeździe do Kostaryki, potem druga strona, 14$ dla za karte turystyczną i opłaty, po czym wyciąmy plecaki i kładziemy je na długi na 10metrów stół, czekamy pół godziny zanim przyjdzie celnik i zaczyna się grzebanie, wyciąga ludziom kosmetyczki, grzebie, przewala, a przecież jakby ktoś nie chciał żeby czegoś zobacył to albo by to schował dobrze, albo po prostu trzymał to w kieszeniach bo ciuchów nie trzepali. Jak przyszło do nas, zapytał skąd jesteśmy, kiedy usłyszał Pologna to się uśmiechnął i powolił nam iść, nic nie sprawdzał :)
Do Granady dojechaliśmy o 14, taksówką do Hostelu, blisko głownego parku i katedry. Sam hostel mieści się w kolonialnym, nawet wyremontowanym budynku. Są dwa patia, W jednym pełno kwiatów, palmy i drzewa, a w drugim – tym naszym – drzewo mango. Gościu mówił, że są za darmo :) W ogóle to jak takie mango spadnie na blaszany daszek to jakby ktoś strzelał, a spadają dosyć często, zwłaszcza wieczorami.
Granada to urokliwe 100 tysięczne miasteczko. Bardzo fajne. Leży na brzegu jeziora nikarauańskiego, które ma 8000km^2, 2 wulkany na środku na wysepce o nazwie Ometepe. Mieliśmy tam jechać, ale odpuściliśmy. Nie ma tyle czasu, wolimy się pobyczyć niż co chwile przemieszczać. W miesiąc i tak nie zobaczymy wszystkiego, a na siłę bez sensu. Także trochę zwalniamy tempo i nieznacznie zmieniliśmy plan.
Pojechaliśmy popływać kajakami po jeziorku, wokół półwyspu, gdzie jest masa prywatnych wysepek. Ludzie zabudowują je domkami, dookoła kamieniami utwardzają brzegi, płotki itd. Niektóre fajne, ale większość strasznie kiczowatych. Powpływaliśmy sobie w takie kanały, było dużo kolorowych ptaków, mamy ciekawe fotki.