W końcu jesteśmy. Jest godzina 23, taksiarz zabiera nas jeszcze do innego hostelu, w którym ma zapewne prowizyjne układy. Ale ostatecznie jedziemy do upatrzonego sobie wcześniej o wdzięcznej nazwie Rotterdam, obok jest hostel Amsterdam i Dutch Cafe. Nie wiem skąd taka fascynacja Holandią...
Idziemy spać. Plan jest taki żeby posiedzieć tutaj jutrzejszy dzień i 3go popłynąć promem na Utilę. Kolejny dzień cały ranek leje jak z cebra. Ulice przypominają rzeki, woda stoi wszędzie. Z braku innych zajęć i z pustym żołądkiem idziemy, niesieni potrzebami pierwszego rzędu piramidy Maslowa, na poszukiwania jedzenia. Po długim spacerze pod parasolami trafiamy na Kibok Cafe, gdzie jemy tortille, huevos rancheros na śniadanko i ciasto na deser bo nie przestaje padać.
Miasto nie powala, śmieci walają się po chodnikach i generalnie nie jest najpiękniejsze. Plaża jest mocno podmyta przez morze, fale duże, wielkie kłody są miotane jak zapałki, więc lepiej dzisiaj nie pływać, ani nawet nie brodzić bo można nieźle oberwać.
Wieczorem idziemy z poznanym Holendrem na piwka, lądujemy w klubie Hibou, który ma być największym w mieście. Pijemy parę piwek, ale impreza się nie rozkręca. Chyba jest niski sezon.
Kolejnego dnia wstajemy rano, bo prom na Utile jest o 9:30. Ktoś nam wspomina w hostelu, że nie wiadomo czy dzisiaj popłynie. Wczoraj też nie kursował ze względu na mały sztorm. Sama przeprawa w przewodniku jest opisana jako burzliwa, a prom nazywany 'kometą wymiotów'. Jedziemy do portu mimo to i faktycznie o 9:30 jest anulowany, ale mówią, że jest szansa na ten o 16 i żeby przedzwonić o 13 żeby się dowiedzieć jak będzie...
Zobaczmy co zrobimy. Czekamy do tej 13 na sygnał. Jeśli nie popłynie to niestety będziemy musieli odpuścić i prawdopodobnie pojedziemy do Copan Ruinas